W zeszłym tygodniu miałem kilka dni urlopu, więc postanowiłem nadrobić zaległości w łażeniu z aparatem. Miesiąc wcześniej kupiłem w Lidlu krokomierz i oczywiście gadżeciarska natura wręcz zażądała aby przypiąć do paska to urządzenie. Długość kroku ustawiłem na 65 cm, co jak się okazało chyba było wartością zbyt dużą. Krokomierz liczy wstrząsy wywoływane stawianiem kolejnych kroków. Gdyby ruch był jednostajny, wtedy przebyta odległość wyświetlana przez krokomierz byłaby mniej więcej zgodna z rzeczywistością. Przy plątaniu się z aparatem często ruch daleki jest od wzorcowego. Pół kroczku tu, pół w drugą stronę. Przyklęknięcie, skok, kichnięcie, to wszystko maszynka zlicza jako kolejne 65 cm. I tak w pierwszym dniu krokomierz wyliczył 14 km, drugiego 7 km. Biorąc pod uwagę liczbę nowych bąbli i bolących odcisków, mogłoby się to zgadzać. Jednak odnosząc się do tego jak przeżyłem sezon zimowy (głównie trasa dom->praca->dom), dochodzę do wniosku, że to organizm podszedł do tematu zbyt panicznie a stopień zmęczenia był o wiele wyższy niż to potrzebne. Trudno, trzeba po raz kolejny wziąć się za siebie ;)
Część fotograficzna spacerów była przyjemniejsza. Ptacy darli twarze aż miło, słońce przypiekało lico a wkoło budząca się do życia natura cieszyła oczy. Słuchawki od mp3 zostały schowane do kieszeni już po 5 minutach od wyjścia z klatki schodowej. Szkoda zatykać uszy w obliczu tak pięknych dźwięków natury, tym bardziej, ze przez całą zimę słychać było głównie posępne i gardłowe "kraaaaaa, kraaaaa". Od rana do nocy "kraaaaa". Przy śniadaniu, obiedzie, kebabie i chińczyku .... kraaaaa.
Pierwszy dzień, jedno zdjęcie, z okolic zalewu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz